Stanisław Wyspiański „Wesele”
„…

PAN MŁODY
Myśmy wszystko zapomnieli;
mego dziadka piłą rżnęli…
Myśmy wszystko zapomnieli.

GOSPODARZ
Mego ojca gdzieś zadźgali,
gdzieś zatłukli, spopychali:
kijakami, motykami
krwawiącego przez lód gnali…
Myśmy wszystko zapomnieli.
...”

W trakcie rabacji galicyjskiej, w dniu 23 lutego 1846 r, doszło do tragicznych wydarzeń na terenie Grodkowic. O tym wydarzeniu pisaliśmy już wcześniej (kliknij tutaj: Trochę historii II).

Zacytowany na początku fragment „Wesela” S. Wyspiańskiego odnosi się do tego okresu w dziejach naszej miejscowości. Przekazy ustne, pochodzące jeszcze z XIX w podają, że dziedzic Grodkowic, kapitan powstania listopadowego – Marcjan Żeleński – został uwięziony w beczce i przecięty piłą do drzewa. Jednak żadne źródła pisane nie potwierdzają tego faktu. Gwałtowny przebieg wydarzeń oraz emocje, z pewnością spowodowały, że przekazy znacznie się różnią. Każdy jednak opis ukazuje nam jak drastyczne sceny miały miejsce prawie 200 lat temu. Niżej cytujemy znaleziony fragment książki opisującej „smutne wypadki lutego”. Od strony 155 możemy przeczytać inną wersję zdarzeń z Grodkowic.

Rok 1846 – Kronika dworów szlacheckich zebrana na pięćdziesięcioletnią rocznicę smutnych wypadków lutego przez księdza Stefana Dembińskiego.”

(...)
Grodkowice.
Rzeź w Grodkowicach w krwawym roku 1846.
(Marcin Żeleński, Stanisław Stański, Promer).

W cyrkule bocheńskim, między Bochnią a Wieliczką, legła wieś Grodkowice, zostająca od lat wielu w ręku jednej rodziny. Marcin Żeleński otrzymawszy ją w spadku po ojcu, mieszkał tu od czasu swego ożenienia, pracując z wzrastającem zamiłowaniem statecznie i wytrwale nad polepszeniem zarówno materyalnego, jak moralnego bytu podległych sobie włościan; był to mąż niepospolitych zdolności umysłu i wysokiego wykształcenia, miał serce szlachetne i gorące. Już w latach pierwszej młodości, na odgłos listopadowego powstania, pospieszył do powstańczych szeregów, myśląc wraz z tylu innymi patryotami, że wywalczy wolność

Krzyż rabacyjny w parku dworskim w Grodkowicach
Krzyż rabacyjny w parku dworskim w Grodkowicach

ujarzmionej Ojczyźnie; lecz zdobył sobie tylko krzyż, udzielony mu w dowód męstwa. Po tym przykrym zawodzie, zamknąwszy się w głębi domowego szczęścia, zaskarbił sobie szacunek, zaufanie i miłość sąsiadów, którzy umieli cenić jego obywatelskie cnoty; natomiast w oczach smutnej sławy starosty Berndta zażywał reputacyi podejrzanego i niebezpiecznego człowieka. Berndt obawiając się przeważnego wpływu, jaki wywierał w okolicy Żeleński, nakłaniał go do opuszczenia kraju, lecz prawy patryota przeczuwając burzę wiszącą nad Ojczyzną, uważał, że nie powinien w tak niebezpiecznej porze opuszczać jej, lecz że owszem obowiązkiem jego jest wytrwać do ostatka na stanowisku. Okazał się przeto głuchym na wszelkie namowy, czem jeszcze więcej rozjątrzył starostę. Było to w owym krwawym lutym 1846, podczas ostatnich dni karnawału, kiedy Żeleński po kilkodniowej nieobecności, wróciwszy do domu, zastał zgromadzoną, najbliższą rodzinę, powiększoną, przybyciem do Grodkowic na dni kilka jego siostrzenicy wraz z mężem Stanisławem Stańskim, właścicielem Chromanic w cyrkule Sądeckim. Żeleński był bardzo smutnie usposobiony, czarne myśli roiły mu się po głowie, przeczuwał jakoby mające nastąpić za dni kilka krwawe wypadki i czekającą go śmierć straszną. Uściskawszy rodzinę, zaczął wypytywać ciekawie co słychać i co się dzieje w okolicy, lecz nikt nie umiał mu odpowiedzieć, gdyż od dni kilku komunikacya z okolicznemi miastami, Krakowem i Tarnowem, była najzupełniej przecięta. Zaniepokojony głuchemi wieściami, posłał na zwiady zaufanego

Krzyż rabacyjny w parku dworskim w Grodkowicach
Krzyż rabacyjny w parku dworskim w Grodkowicach

człowieka do Bochni, lecz ten wróciwszy niezadługo, doniósł, że nie mógł dojść do miasta, gdyż mosty na Rabie były pozrywane i pozdejmowane, a z drugiej strony chłopi nikogo nie przepuszczali; była to sprawka biurokracyi, która obawiając się, aby szlachta posłyszawszy o mordach i pożogach, dokonanych przez podburzony motłoch w Tarnowskiem i w Lisiej górze, nie zechciała zabezpieczyć się, uchodząc zawczasu do miast i miasteczek. Ta przykra wieść wstrząsnęła całą rodziną i tak już zaniepokojoną i nikt nie był zdolny zabrać się do pracy. Przez cały poniedziałek chodzono tylko po ogrodzie z trwogą przysłuchując się odgłosom dalekich strzałów, dochodzących od strony Krakowa i przyglądając się chłopom, którzy się roili po polach i drogach. Stawali oni kupkami, mówili, radzili i rozchodzili się, aby niezadługo znowu się zejść. Ale ponieważ zachowywali się zupełnie spokojnie, przeto Żeleńscy nic z tej strony nie podejrzywali złego, nie domyślając się bynajmniej, że od nich to właśnie groziło im niebezpieczeństwo. Nad wieczorem przyjechał do Grodkowic mandataryusz z przestrogą od starosty, aby Żeleński wieczorem nie wyjeżdżał z domu, lub też uciekał natychmiast do wielkiego miasta, bo starosta już za nic nie ręczy. Słowa te mieściły rażącą sprzeczność, a przestroga ta zakrawała na urąganie z bezbronnej ofiary niecnych machinacyj. Jak się później okazało, sam Berndt, zasłaniając się powagą najwyższych osób, za pomocą namowy i przekupstwa, rozniecał nienawiść chłopów okolicznych ku panom. Po wyjeździe mandataryusza, cała rodzina zebrała się na naradę, jak w tym razie postąpić: czy wytrwać do końca, czy ratować się ucieczką, lecz po głębszym namyśle przyznali wszyscy, że ucieczka była niemożebną. Otaczała ich w około straż złożona z zajadłych chłopów, a zresztą komunikacya była wszędzie przerwana, mosty poniszczone, drogi popsute ... Postanowili przeto nieszczęśliwi spokojnie czekać jutra, i zarazem wyjaśnienia wszystkich groźnych wieści. Nie przeczuwali biedacy, że wielu z nich jutra tego nie dożyje! Uspokoiwszy się nieco, zasiedli do herbaty, a o 8-ej zaś godzinie wieczorem dla rozrywki i dla odwrócenia myśli od smutnych przedmiotów, panowie Żeleński i Stański zaczęli grać w szachy, podczas gdy ich żony przechadzały się po salonie rozmawiając. Nagle wpada do salonu nauczyciel dzieci gospodarza, Promer, ze straszną wieścią, że chłopi ciągną do dworu, służący zaś, który wszedł za nim, dodał, że to powstańcy z Krakowa. Chętnie wierzymy temu, czego sami pragniemy; uwierzono więc słowom sługi i uspokojono się. Ale radość ta trwała tylko przez błyskawiczną chwilę, nagle bowiem tuż pod oknami rozległy się straszliwe wrzaski i wycie rozbestwionej tłuszczy. Za chwilę cały dom został otoczony, szyby z brzękiem rozlatywały się tłuczone kamieniami i rąbane siekierami, a przez wybite okna ukazywały się oczom przestraszonej i zrozpaczonej garstki biedaków, groźne i wściekłe twarze podburzonych i roznamiętnionych chłopów. Tymczasem bandy nawpół pijane, podbudzane ciągle przez niecnych kusicieli, coraz bardziej nacierały na dwór, wydając straszne, krew w żyłach mrożące okrzyki. Była to jakby zgraja zgłodniałych dzikich zwierząt łaknących krwi ludzkiej. Przez kilka chwil wahali się, czy przestąpić próg domu dziedzica, z obawy przed ukrytymi powstańcami i ich bronią palną. Widząc to wahanie i przypisując je odzywającemu się sumieniu chłopów, pani Żeleńska niespokojna o męża i czworo drobnych dziatek, wyszła głównemi drzwiami na ganek, zwracając się z prośbą do napastników, aby zaprzestali gwałtów i spokojnie wyrazili swoje żądania. Nie zdołała jednak dokończyć rozpoczętej mowy, gdy rozzuchwaleni prośbą chłopi, przywitali ją gradem kamieni i cepów, wołając z urąganiem: „Hej broń! hej Polaki! hej proch i noże! któremi nas wyrzynać macie!" W końcu zrzucili swą dziedziczkę ze schodów, a tłumy cisnące się do drzwi, deptały po niej bez litości. Na ten widok okropny, nieszczęśliwy mąż nie mogąc ocalić żony, a przywiedziony do ostateczności, schwycił za pałasz i usiłował stawić opór chłopstwu, godzącemu wściekle na jego życie, na próżno wielkim głosem przemawiał do nich: „Pamiętajcie ludzie, że ja wam nic nie zawiniłem, że jestem ojcem dzieciom, pamiętajcie, że straszna odpowiedzialność czeka was przed Bogiem, jeżeli mnie zabijecie". Nie zważając wcale na te przedstawienia, uderzono go parę razy siekierą w głowę, a dwóch śmielszych chłopów rzuciło się do krępowania mu nóg i rąk, krzycząc szyderczo: „Nic ci już nie pomoże, godzina twoja wybiła!" Głos nieszczęśliwego, dochodząc przez wybite okna, strasznym echem odbijał się w sercu żony, która odzyskawszy trochę przytomności, zsunęła się na kolana i błagalnym głosem wołała o litość, lecz grzmiące okrzyki zaciętej zgrai zgłuszyły jej słowa i jęki, a silne cięcie kosą w głowę powaliło ją na nowo o ziemię. Tymczasem Żeleński silnie skrępowany, oknem wyniesiony, rzucony został na pastwę zajadłej ciżbie, której okrucieństwo pióro nie zdolne opisać. W drugiej części domu również straszna, przerażająca odgrywała się scena. Stański wraz z nauczycielem Promerem schronili się do pokoju dzieci, lecz i tam dotarł niebawem rozjuszony tłum, niszcząc i tłukąc wszystko, co napotkał po drodze. Trudno słowami odmalować tę okropną chwilę, gdy wpadłszy do dziecinnego pokoju, wyciągnęli chłopi z najciemniejszego kąta dwie ofiary wybladłe i prawie martwe z przerażenia, rzucili je przez okno

Krzyż rabacyjny w parku dworskim w Grodkowicach
Krzyż rabacyjny w parku dworskim w Grodkowicach

czekającym na łup siepaczom. Stański jeden nie długo się męczył; zalękniony i odurzony, był jak skamieniały, a ugodzony silnie siekierą w głowę, na miejscu skończył życie; towarzysz zaś jego, biedny nauczyciel, zbity strasznie i okropnie poraniony, porąbany, został odwieziony do Bochni, cierpiąc w drodze niesłychane męki. Gdy się już tłuszcza upoiła widokiem zniszczenia i ofiar, czyniąc zadość rozkazom swych przewódców, z których (Witzthum) konceptspraktykant z Bochni, był najokrutniejszym, zniosła na wóz trzy trupy i resztę dyszących jeszcze, choć mocno porąbanych biedaków i powiozła wszystkich do Bochni. W mieście tem indywidua sympatyzujące z rzezią, odbierając krwawe ofiary, jak może poświadczyć tysiąc jeszcze żyjących świadków, kazały oświecić magistrat, jak gdyby na jaką wielką tryumfalną uroczystość, w obecności zrozpaczonych żon i wdów pastwiły się nad konającymi, a zamordowanym zabierały obrączki ślubne, zegarki i pieniądze, wypłacając chłopom obiecaną nagrodę za każdą głowę, nie szczędząc głośnych pochwał krwiożerczemu motłochowi. Mimo próśb i nalegań wielu osób, chcących zamordowanym oddać ostatnią, posługę, wywieziono potajemnie w nocy ciała męczenników z obawy, aby smutek poczciwych mieszkańców Bochni, nie zatruł radosnego tryumfu niecnej koteryi. Oprócz Witzthuma był tamże urzędnik starostwa bocheńskiego Hoszar, brat Dra Hoszarda, członka Wydziału krajowego, który bolejąc nad obłąkaniem wyrodnego brata, zmienił wstrętne krwią splamione nazwisko, dodając d na końcu. Żeleńskiego ciągniętego smyczą na powrozie zarzuconym na szyję przed mieszkanie ekonoma, dobił stróż dworski rozpłatawszy mu głowę siekierą, gdy mu przedtem szczękę siekierą odcięto. Zabójca Żeleńskiego oskarżony później o zabranie zegarka, tłumaczył w urzędzie, że nie on właściwie winien śmierci Żeleńskiego, ale panowie przebrani (Witzthum i Hoszar), którzy zabijać kazali. (…)”

Przypomnijmy, że sponiewieraną Panią Żeleńską była Kamilla z Russockich Żeleńska, fundatorka kapliczki Matki Boskiej Łaskawej, która w inskrypcji umieszczonej na cokole prosi o "dar przebaczenia doznanych krzywd nieprzyjaciołom" (link do artykułu o remoncie kapliczki - kliknij tutaj).